poniedziałek, 7 września 2015

2. Artysta!

Zgasiła ostatnie cynamonowe kadzidełko, zasunęła wszystkie krzesła, sprzątnęła z blatów, ściągnęła spod igły singiel Sweet "Love is like the oxygen" i pogoniła do wyjścia Erica, jej najlepszego i najbardziej pracowitego cukiernika i kucharza równocześnie. Jeszcze zmiotła podłogi, rozejrzała się, czy przypadkiem czegoś nie pominęła, podlała kwiatki i wyszła z kawiarni. Jakie było jej zaskoczenie, kiedy zobaczyła opartego o ścianę tuż obok drzwi pana Boucharda. 
- Wystraszył mnie pan - powiedziała, mocując się równocześnie z zamkiem. 
- Poniekąd to nie był mój zamiar. - Mężczyzna pokręcił głową, a następnie odchrząknął. - Jeżeli mam mówić prawdę, to czekam tu na panią od szóstej, czyli - spojrzał na zegarek - pięć godzin, by przeprosić.
Zmarszczyła brwi i na chwilę oderwała się od swej czynności, by na niego spojrzeć. Dopiero teraz zauważyła, że za plecami trzymał bukiet lekko zmarniałych już kwiatów. 
- Zazwyczaj tak się nie zachowuję, niech mi pani uwierzy. - Wręczył jej wiązankę bladofioletowych frezji i uśmiechnął się nieśmiało. 
- Są piękne - stwierdziła, dotykając delikatnych płatków. 
- Czyli nie muszę mieć już wyrzutów sumienia?
- Tego nie powiedziałam. - Parsknęła śmiechem i pokręciła głową. 
- Co ma pani przez to na myśli? - dopytywał się, równocześnie poprawiając okulary.
- Na sumieniu powinien ciążyć panu stosunek do kobiet, choć to, że pan mnie przeprosił trzeba zapisać na plus. - wyjaśniła, bawiąc się kwiatami. - Teraz pan wybaczy, ale muszę jeszcze złapać taksówkę do domu. - Wyminęła go i rozejrzała się. Kilkoro ludzi na chodniku zmierzała w sobie tylko wiadomym kierunku, na ulicy zaparkowano tylko cztery samochody, a oprócz nich po jezdni poruszało się kilka cadillaców i popularnych ostatnio fordów cortina. Za to nigdzie nie było widać żółtej taksówki. 
- Podwiozę panią. - Usłyszała za sobą. Przygryzła wargę i odwróciła się. Nie uśmiechało jej się czekać na taksówkę, zwłaszcza, że było małe prawdopodobieństwo, by któraś się tutaj znalazła o takiej godzinie, poza tym, nie chciało jej się znów otwierać kawiarni, by tam jakąś zamówić przez telefon. 
- Czy to nie będzie dla pana zbyt duży kłopot? 
Parsknął śmiechem, a następnie wyciągnął kluczyki z kieszeni tweedowej marynarki. 
- Bynajmniej - przyznał i uśmiechnął się ujmująco. 
- W takim razie, niech pan prowadzi!
- W sumie, to stoi za panią. - Odwróciła głowę. - Ten ostatni, granatowy metalic. 
- Granatowy metalic? - spojrzała na niego rozbawiona, a on wzruszył ramionami.
- Jako malarz muszę znać się na kolorach...
- Zapewne. 

* * *

Rozmowa zbytnio się nie kleiła. W sumie to trwała między nimi martwa, grobowa cisza. I nawet cichy głos  Nancy Sinatry nie mógł tego zmienić. Dziewczyna nie trudziła się wynajdowaniem wspólnych tematów, gdyż jeszcze zbyt żywo przed oczami miała scenę z kawiarni, a on bał się, że znów się zbłaźni. 
- Louis - rzucił w końcu. Zrobił to tak niespodziewanie, że panna Kendrick wręcz drgnęła. Spojrzała na niego, jakby dostał udaru słonecznego. - Tak mam na imię.
- Jestem Donna - przedstawiła się, z rozbawieniem kręcąc głową i wyglądając przez szybę samochodu. - Skąd takiego młodego, niezależnego artystę stać na forda capri?
- Skąd taką młodą i niezależną dziewczynę stać na loft w SoHo? - Znów przeniosła wzrok na jego osobę. Poprawił okulary i spojrzał na nią kątem oka, szybko jednak na powrót skupiając się na drodze. 
- Okej. Czaję. Niestosowne pytanie, jak na początek znajomości. Ale muszę ci powiedzieć, że jako posiadacz sportowej wersji wyjątkowo zachowawczo prowadzisz samochód.
- Chcesz powiedzieć, że jeżdżę wyjątkowo ostrożnie i przykładnie, tak jak powinien posiadacz czasowej wizy. Nie mylę się?
- O tak, z pewnością - rzekła z udawaną powagą. 
- To świetnie, że w tej kwestii się zgadzamy - stwierdził i zaparkował tuż przed wejściem do jej budynku na Watts Street. - Masz tu niezłą kuchnię na dole. - Wskazał na restaurację u Lupa, której czerwony szyld zapraszał do środka, a w ogródku wciąż siedzieli goście, skryci pod antresolą w niebieski szlaczek z sombrero.
- Wolę pizzę u Arturo. - Wskazała na knajpę zaraz obok. - Nie przepadam za meksykańską kuchnią.
- Powinnaś kiedyś spróbować francuskiej, wyszukana, ale nie sztampowa. Jak ja. 
- I do tego skromna - szepnęła dziewczyna i odpięła pas. - Dziękuję za te... transcendentalne kwiaty.
- Jakie? - zmarszczył brwi, a ona zaśmiała się. 
- Do kawiarni często przychodzi pewna dziennikarka z magazynu the Rolling Stones. Może ją dziś widziałeś? Chuda, niewyobrażalnie wysoka, ubrana w hinduskie sari... zresztą nieważne - powiedziała, widząc jak gwałtownie kręci głową. - Ma to do siebie, że jeżeli coś jej się wybitnie spodoba, to zawsze określa to mianem transcendentalnego. Ma to oznaczać rzecz nie z tego świata, przynajmniej ona tak to ujmuje. Razem z Annie, którą dziś swoją drogą poznałeś, podchwyciłyśmy to, co prawda w trochę innym znaczeniu niż miała to na myśli jego autorka, i jeżeli nie wiemy jak określić daną rzecz, nazywamy ją po prostu transcendentalną. 
- Powiedzmy, że wszystko zrozumiałem - stwierdził chłopak, a następnie wyszedł z samochodu, by otworzyć jej drzwi. 
- Jakiż to przeżyty i zepsuty patriarchalnym system zwyczaj - powiedziała dziewczyna, chwytając podaną dłoń i wysiadając z samochodu. - Urocze. 
- Czy w takim razie znów będę zmuszony kupić ci transcendentalne kwiaty? 
Uśmiechnęła się lekko i pokręciła głową.
- Myślę, że po prostu wciąż tkwisz mentalnością w Europie. Szkoda - skwitowała. - Dziękuję, za transcendentalną przejażdżkę i równie transcendentalne poznanie. No i za kwiaty. - Podała mu dłoń. Ścisnął ją szybko, a następnie skłonił się lekko i obszedł samochód.
- Dobranoc, Donno! - krzyknął, gdy stała już przy drzwiach, a on wsiadał do samochodu. 

* * *

Siedziała na łóżku po turecku, z papierosem w ustach, partią tarota w jednej ręce i szklaneczką coli z wódką w drugiej i w zamyśleniu patrzyła się na bladofioletowe frezje, które postawiła w kryształowym, kiczowatym do bólu wazonie, tuż pod oknem, dokładnie przed sobą. 
Parsknęła śmiechem, zrzucając równocześnie tarota na podłogę. Upiła łyk napoju i zaciągnęła się. Czuła się nieswojo. I sama nie wiedziała dlaczego. Czuła pragnienie, ale nie potrafiła go ugasić. I to jej najbardziej przeszkadzało. A kiedy już miała dać sobie z tym wszystkim spokój i po prostu położyć się spać, rozdźwięczał się dzwonek.
Odwróciła się do tyłu, wzięła telefon i ciągnąc za kabel, położyła go przed sobą. Dopiero wtedy podniosła słuchawkę. 
- Donno! - usłyszała zawodzący, spity głos swojej matki. Momentalnie zaciągnęła się znów papierosem. 
Z rodzicami łączyły ją dziwne stosunki. Kochała ich, ale tylko na odległość. Lubiła o nich myśleć, ale niekoniecznie lubiła z nimi rozmawiać, a co dopiero mówić o spotkaniu. 
- Mamo, mów wolniej. Nie rozumiem cię. - Dziewczyna westchnęła, przeczuwając, że czeka ją dłuższa rozmowa. Nie to, żeby rozmowy pomiędzy nimi należały do krótkich. 
- Richard, on... - Dalszy jej wywód zagłuszył kolejny atak płaczu. 
- Co takie znów zrobił tata? 
- Ten pieprzony, zasrany...
- Mamo, do rzeczy! - przerwała jej gwałtownie Donna. Położyła się na łóżku i na wpół rozmyślając, na wpół słuchając matki, przyglądała się nierównością na suficie. 
- Chcesz wiedzieć, co zrobił twój ukochany tatuś? Ano znów nakryłam go na zdradzie. I to w naszej sypialni! - Dziewczyna odsunęła odrobinę słuchawkę. Doskonale wiedziała, że ten telefon musiał nadejść na dniach. Trzymiesięczna abstynencja jej ojca była i tak niewiarygodnie zadziwiająco. Bynajmniej nie chciała go usprawiedliwiać, ale na pierwszy rzut oka było widać, że małżeństwo Joyce i Richarda Kendricków było wyjątkowo nieudane.
Pobrali się gdy on miał osiemnaście, a ona szesnaście lat. Jego zafascynowała jej niebywała uroda, kręcone blond włosy, wielkie, sarnie oczy i zgrabne ciało, ona uwielbiała jego rozmarzone oczy, drobne pieprzyki na twarzy i to że kochał właśnie ją, a to że małżeństwo z nim wyniosło ją do lepszej klasy społecznej, było dodatkowym atutem. 
Czas mijał, uroda Joyce przemijała, choć ta wydawała mnóstwo pieniędzy by temu zapobiec. A Richard z marzyciela, stał się playboyem, dla którego żona stała się kimś kogo trzeba znosić, ale z kim nie trzeba się liczyć. 
- Słyszysz mnie? Z dwoma bliźniaczkami! Te dziewczyny były w twoim wieku! Jak mu nie wstyd?! Co ludzie znowu pomyślą? 
- Mamo, uspokój się. Wdech, wydech. - Słyszała, jak po drugiej stronie jej matka głęboko oddycha. - Przetrwałaś już tyle lat, raz było gorzej, raz lepiej i wiem, że nie chcesz słyszeć o rozwodzie, ale w tym przypadku...
- Zamilcz - wycharczała jej matka. - Przyrzekałam przed Bogiem, że go nie opuszczę, że... Zresztą dla ciebie to i tak czcze gadanie. Nie powinnam dzwonić i cię tym obarczać.
- Mamo... - jęknęła dziewczyna, ale zanim udało jej się dodać cokolwiek innego, usłyszała odgłos odkładanej słuchawki. Jak zwykle. 
Leżała jeszcze tak chwilę z uchem przyciśniętym do telefonu. Czuła jak zbiera jej się na łzy. Zamknęła oczy, by oddalić jak najdalej od siebie to uczucie, a następnie, na oślep próbowała wolną ręką wymacać na podłodze szklankę z drinkiem. Oparła się na łokciach, a następnie wypiła wszystko jednym haustem. 
Pokasłując, wybrała numer. 
- Słucham? - Zaraz po pierwszym połączeniu po drugiej stronie odezwał się cichy, męski głos, który miał w sobie coś z Barry'ego White'a. 
- Czy masz ochotę do mnie wpaść? - Nie musiała pytać. Doskonale znała odpowiedź Adama. 

* * *

Obudziło ją ostre światło słoneczne. Zamglonym wzrokiem spojrzała na zegar, który pokazywał dziesiątą rano. Zaklęła pod nosem  i usiadła na łóżku, powodując tym samym u siebie poważne zawroty głowy i mroczki przed oczami. 
Nie potrafiła przypomnieć sobie niczego z wczorajszej nocy. Westchnęła i schowała twarz w dłonie, by cokolwiek sobie przypomnieć. Niestety nic to nie dało. Dopiero kiedy rozejrzała się wokół siebie zaczęła kojarzyć pewne fakty ze sobą. W zasięgu jej wzroku dostrzegła trzy butelki, w tym jedną po whisky i dwie po ginie. Zaraz obok leżała pusta paczka po czerwonych Malboro i kondomach. Przynajmniej mogła mieć pewność, że był u niej Adam. 

* * *

Mocno spóźniona dotarła do kawiarni. Wiedziała, że dała plamy, zwłaszcza, że Annie miała dziś jedną ze swych randek. 
- Tak, wiem! - krzyknęła, gdy tylko zobaczyła marsową twarz swej przyjaciółki. Podbiegła do niej za kontuar, przytuliła mocniej niż zazwyczaj, ucałowała w policzek i zdjęła fartuszek. - A teraz biegnij do swego księcia z bajki - szepnęła i wypchnęła dziewczynę w stronę stolików. 
Ta nawet się nie obejrzała, tylko od razu podbiegła do czarnoskórego, wysokiego chłopaka i nim Donna się obejrzała, już ich nie było. Nadal była w szoku, że Anna zgodziła się na randkę z kimś z harlemu. Nie to, żeby posądzała ją o jakieś rasistowskie zapędy, ale jak dotąd to widziała tylko książęta rasy białej. Miała nadzieję, że tym razem się uda. 
Rozejrzała się po pomieszczeniu, ale wszyscy goście byli albo zajęci sobą, albo jedzeniem. Kawiarnia była idealnym miejscem, by oglądać narodziny, pełnię, upadek, koniec i ostateczne pogorzeliska związków. Było to równocześnie fascynujące i przerażające. Zwłaszcza, że stałych klientów znało się lepiej niż swoją własną rodzinę, ich upodobania, zainteresowania, przewidywało się każdy ich następny krok i zdawało sobie wcześniej sprawę, niż oboje zakochanych, że nie ma już pomiędzy nimi miłości. 
Wczesne popołudnie szybko zamieniło się w wieczór. Zdążyła w tym czasie obsłużyć szesnaście stolików oraz przeprowadzić kolejne spotkanie literackie. No i wyśpiewać pod nosem wszystkie piosenki Davida Bowiego, którego dziś puszczała z adapteru. 
Kiedy zamykała, ze zdziwieniem zauważyła znów Louiego. Znów z frezjami, tym razem koloru niebieskiego i znów z propozycją podwiezienia do domu. Sama nie wiedziała dlaczego się zgodziła, ale kiedy śmiała się z jego określenia barwy kwiatów jako "kobaltowy", doszła do wniosku, że jest jej miło i przyjemnie. Dlatego też nie oponowała kiedy ceremoniał podwożenia jej pod dom jak w latach pięćdziesiątych powtarzał się przez następne dwa tygodnie. Przy okazji, jej mieszkanie wzbogaciło się o frezje we wszystkich dostępnych kolorach od delikatnych różów, przez ogniste pomarańcze, aż do bladej limonki. Poza tym zasób jej słownictwa dotyczący kolorów niezwykle się poprawił. 
Odkryła, że ten zagadkowy Francuz wcale nie jest aż tak ograniczony, jak zakładała na samym początku. Oczywiście, że miał swoje momenty, w których wychodziła z niego szowinistyczna świnia, ale coraz częściej dostrzegała momenty, w których próbował się hamować. Z czasem też zaczęła rozumieć coraz więcej jego dziwnych żartów, z czego była odrobinę dumna. 
Więc nie dziw się Czytelniku, że kiedy nadszedł 26 czerwca 1978 roku Donna, siedząc pod swoim mieszkaniem w fordzie capri, zaprosiła Boucharda do kina, które znajdowało się dwie przecznice dalej. 
Jakimś cudem dostali dwa ostatnie bilety przed zamknięciem kas, a jedynym filmem puszczanym o tej porze było Grease, które tego samego dnia miało swoją premierę. I choć byli jedynymi widzami na sali, a wszystkie piosenki i sama treść napawała do romantycznych uniesień, to Louie nie wykonał żadnego ruchu, wprawiając pannę Kendrick w iście grobowy nastrój. Przez całe sto dziesięć minut filmu dziewczyna wyrzucała sobie własną głupotę, starając się choć udawać, że jest skupiona na musicalu. Przyjęła z ulgą napisy końcowe, mając największą ochotę znaleźć się już w łóżku z pudełkiem lodów z jakąś polewą alkoholową. 
- Dobrze się czujesz? - z zamyślenia wyrwał ją głos chłopaka. Gwałtownie wstała z fotela i wytrzepała okruszki popcornu ze swojej krótkiej, lnianej sukienki w fantazyjne maki. 
- Uświadomiłam sobie właśnie, że zamieniam się we własną matkę.
- Proszę? - Zaśmiał się, ale ona pokręciła tylko głową.
- To zbyt upokarzające, bym... - nie dokończyła. Nawet nie zauważyła kiedy wyszli z kina, tak była pochłonięta własną osobą. 
Na zewnątrz padało rzęsiście i na dodatek wiało. Stali pod zadaszeniem kina dłuższą chwilę, ale widząc, że deszcz tylko się wzmaga, postanowili przebiec dystans dzielący ich do samochodu i mieszkania. 
- Niech Bóg błogosławi architektów starych kamienic - wydyszała dziewczyna, kiedy oboje mokrzy do suchej nitki dobiegli w końcu pod drzwi do jej loftu, kryjąc się pod wysuniętym dachem budynku. 
- Wiesz. Kiedyś myślało się o ludziach, a nie o futurystycznym pojęciu piękna...
- Może dlatego, że wtedy nie istniało? - zapytała, a on parsknął śmiechem. Otworzyła w końcu drzwi i zachęcająco stanęła w progu. - I choć śmieszą cię dziwne rzeczy, to może wpadniesz, by osuszyć rzeczy?

* * *

- Mon Dieu! Masz Charlesa Treneta! - wykrzyczał, pochylając się nad jej kolekcją winyli. - Nie wiedziałem, że ktoś go słucha poza Europą - powiedział, trzymając w dłoni płytę. Odwrócił się do dziewczyny, która siedziała okrakiem na krześle i właśnie rozczesywała swoje długie do pasa włosy, równocześnie patrząc się w swoje odbicie w składanym lusterku turystycznym, które położyła na blacie stołu. 
- Zmartwię cię, jeżeli powiem, że należy do mojego dziadka? 
- To znaczy? - Podszedł do niej i oparł się o stół, bacznie się jej przyglądając.
- Mieszkanie kiedyś należało do niego. Uwielbiał te wszystkie stare perełki - mruknęła, próbując nie patrzeć na goły tors chłopaka. Ona sama przebrała się w krótkie spodenki i jedną z naciągniętych, białych koszulek z napisem "Kocham Nowy Jork". Spięła włosy w gruby warkocz i przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. 
- Jak zwykle pięknie - powiedział Louis, a ona poczuła jak się czerwieni. - Choć muszę przyznać, że wolę cię w rozpuszczonych włosach. - Podniosła wzrok, a kiedy ich spojrzenia się spotkały gwałtownie odskoczyli od siebie. Donna wstała z krzesła i schowała lusterko w jednej z szuflad kuchennych, a chłopak odłożył winyl na swoje miejsce. 
- Ja chyba będę się już zbierał. - Chrząknął i złożył białą koszulę, która suszyła się na drugim krześle.
- Ale właśnie miałam zrobić herbatę. Jesteś pewien?
- Niestety tak. Chciałem jutro odwiedzić ojca, a jest już późno, więc... - Otworzyła mu posłusznie drzwi, zastanawiając się co zrobiła, że go tak spłoszyła. 
Kiedy przestąpił próg, odwrócił się jakby czegoś zapomniał i pocałował ją. Na początku była tak zdziwiona, że nie rozumiała, co się właśnie stało. Dopiero po chwili przygarnęła go bliżej siebie. Czuła jak jego dłoń sunie po jej plecach, bawiąc się rąbkiem jej koszulki. Nagle odsunął się od niej i potrząsnął głową. 
Zdezorientowana, rozżalona i rozbudzona do granic możliwości, patrzyła na jego twarz, w której dostrzegała wahanie. W końcu uśmiechnął się do niej i wyszeptał:
- Miłych snów, Donno.

* * *
Siedziała wraz z Annie na zapleczu kawiarni i co rusz kręciła głową. Jej przyjaciółka siedziała jak na szpilkach, cały czas rozglądając się na boki.
- Nie wiem co się ze mną dzieje, Anno - lamentowała Donna. - Biorąc dziś prysznic dostałam swego pierwszego moralnego kaca. Cały dzień czuję się okropnie, mam ochotę płakać i śmiać się równocześnie. Ja już dłużej tego nie wytrzymam, rozumiesz? - gorączkowała się, gwałtownie gestykulując. 
- Nie wiem, co mogłabym ci powiedzieć. Takie rzeczy zazwyczaj przydarzają się mnie - wyszeptała jej przyjaciółka i delikatnie pogładziła jej rękę. 
- To już trzeci dzień, kiedy milczy, a ja... ja już nie jestem taka jak sprzed tych durnych dwóch tygodni. Wiesz, że ani razu nie skontaktowałam się z Marco, Adamem, Stevenem, czy Danielem? Ja zaczynam podejrzewać, że się zakochałam. A raczej jestem już tego pewna.